28 kwietnia 2019

Od 0 do 100000 km

Jest. Stało się, zamknąłem licznik (znaczy przejechałem tyle ile on maksymalnie wyświetla). Wprawdzie półtora roku temu, hi hi, ale dopiero teraz publikuję tekst z tej okazji, bo miałem lenia na pisanie prozą, chociaż część z niego powstała kilkanaście miesięcy temu.

Sto tysięcy kilometrów na rowerze, to brzmi dumnie, ale, hmm, w dwadzieścia lat? Już niekoniecznie :) Średnio rocznie zaledwie 5000 km. Niedużo, co prawda jak na totalnego amatora, może nie tak całkiem źle, w dodatku jeżdżącego głównie na rowerach MTB i w pojedynkę. Aczkolwiek muszę powiedzieć, że był okres, kiedy jeździłem sporo więcej niż średnia i w 5 lat przejechałem około 55000 km z rekordowym dystansem 13500 km w ciągu roku kalendarzowego. Reasumując, moje początki były marne, bo wychodzi na to, że w ciągu roku robiłem jedynie po 2 - 3 tysiące kilometrów.

Od 0 do 100000 km - okejka z rowerem
© Mirek W. / Jest okejowo, daję słowo, choć jakby mniej energii niźli 20 lat wstecz :)

Fajnie się złożyło, że to osiągnięcie wypadło prawie na Mikołaja i blisko moich czterdziestych urodzin, więc już wiem na co mnie stać, a na co nie :) Tamten rok był bardzo owocny, a najbardziej jestem zadowolony z tego, że udało mi się przekroczyć barierę 500 km na jednej wycieczce rowerowej bez snu, jadąc samemu. Wszystko dzięki temu, że przyłożyłem się od początku roku do treningów. W zimie trenowałem siłowo z wolnymi ciężarami, a na wiosnę zacząłem robić dłuższe treningi rowerowe. Niedługo potem chciałem ten wynik jeszcze pobić, ale obecnie nie wiem, czy się zdecyduję znów na takie męki, no chyba, że zrobię to w ramach pokuty za swe przyszłe grzechy, bo wydaje mi się, że za przeszłe już odpokutowałem :)

Od 0 do 100000 km - licznik Sigma z dystansem całkowitym
© Mirek W. / Niestety przegapiłem same dziewiątki. Będą znowu za 20 lat :)

Żeby poznać całą historię mojej przygody z rowerami musimy cofnąć się do roku 1986, bowiem wtedy Miruś przystąpił do pierwszej komunii świętej. Było to wielkie wydarzenie dla małego dziecka, którym wtedy byłem, a największą ekscytację powodował fakt, że wiązały się z tą okolicznością prezenty. Właściwie pamiętam jeden, którym był, a jakże, rower. Przypuszczalnie dostałem coś jeszcze, ale zupełnie o tym zapomniałem. Pozytywne emocje gdzieś jakby odpłynęły, kiedy przetestowałem nowy bolid i okazało się, że zupełnie on mi nie leży i jest po prostu trochę za duży.

Był to rower marki Romet model Konsul i jazda na nim sprawiała mi trudności. Nie mogłem tego przeżyć, bo w tym samym czasie mój młodszy o 2 lata brat dostał też rower marki Romet, ale składak Jubilat, który był mniejszy, miał mniejsze koła i bardziej mi pasował pod względem wielkości. Dlatego, jeśli miałem okazję, zamiast swojego roweru, wyciągałem z piwnicy rower brata i go ujeżdżałem, a z mojego korzystał również mój tata. Zwiedzałem wtedy najbliższe okolice domu i dzielnicy Krakowa, w której mieszkałem z rodziną.

Orientacyjnie dwa lata później dostałem drugi rower, ale nie pamiętam już z jakiej okazji. Była nim mini kolarzówka i niestety nie pozostały mi w pamięci żadne dane dotyczące marki. Nawet to czy miał on przerzutki, pokrywa już w mej pamięci mgła czasu, ale chyba miał, co dało skok w komforcie jazdy w porównaniu z pierwszym rowerem. Wiem natomiast tyle, że bardzo go lubiłem. Mniej więcej w tamtym czasie w 1988 wziąłem udział w egzaminie na kartę rowerową i podszkoliłem się z teorii i praktyki dotyczącej zasad ruchu drogowego. Pomimo tego, nawet wiele lat później poznałem jeszcze znaki i przepisy, o których nie miałem wtedy pojęcia i podejrzewam, że mogłem wielokrotnie nieświadomie je łamać. No cóż, człowiek się uczy całe życie i jeszcze nieraz zostanę zaskoczony prawidłami, które są mi obce dzisiaj.

Pewnego razu moja mama wybrała się tym rowerem do sklepu spożywczego, położonego niecały kilometr od domu. Zostawiła go przy wejściu bez żadnego zabezpieczenia i poszła zrobić zakupy, a kiedy wyszła po kilku minutach, okazało się, że rower zniknął. Akurat w pobliżu był przystanek autobusowy i jechał autobus, toteż nie namyślając się długo wsiadła i udała się w stronę centrum Krakowa, mając nadzieję, że złodziej wybrał tę samą drogę. Był to strzał w dziesiątkę i po minięciu kilku przystanków zauważyła przez okno mężczyznę, jadącego na moim rowerze. Autobus wyprzedził go i zatrzymał się na kolejnym przystanku, zlokalizowanym za zakrętem, na którym mama wysiadła. Wyszła na drogę i można powiedzieć, że złodziej wpadł jej prosto w ręce nie spodziewając się tego kompletnie. Zbaraniał, gdy mama stanowczo chwyciła za rower i go zatrzymała, że nawet nie protestował, tylko uciekł i wszystko na szczęście skończyło się dobrze.

Parafrazując tekst znanej piosenki Andrzeja Rosiewicza "Chłopcy radarowcy" napisałem taki oto rym, a tytuł zmieniłbym na "Watażki złodziejaszki":

Za zakrętem stała,
Rower mu zabrała,
Złodziej już jest pieszym,
A mama się cieszy.

Zacząłem również odbywać dłuższe wycieczki, po przyległych wsiach i miastach, jak i po samym Krakowie, który stanowi spory teren do jazdy. Jeszcze w latach 80-tych i 90-tych, ruch na ulicach nie był taki ogromny jak teraz, co na pewno było sporym ułatwieniem dla dziecka poruszającego się jednośladem. Nie to co dzisiaj. Odwiedzałem kolegów ze szkoły, koleżanki też, ale rzadko :) Nie było telefonów komórkowych, internetu, a nowych znajomych poznawałem między innymi dzięki takiemu fajnemu wynalazkowi, którym było CB Radio i na rowerze pedałowałem do nich na spotkania. Miło wspominam tamte lata, hi hi.

Trzeci rower dostałem od dziadka, który kupił mi go na raty w Skawinie. Nadeszła kolejna zmiana rodzaju roweru, tym razem na MTB i od tamtej pory jestem wierny tym typom rowerów, ale chętnie bym zgrzeszył i wrócił do szosy, bo podobno stara miłość nie rdzewieje. Nie posiadał on amortyzacji i jego trwałość pozostawiała wiele do życzenia, ale nie ma się co dziwić, albowiem był to jeden z tańszych modeli – żółty Oscar RMF FM. Wówczas po raz pierwszy zamontowałem licznik i mniej więcej kojarzę, że przejechałem z moim żółtkiem niecałe 4000 km w ciągu kilku lat.

Od 0 do 100000 km - czubki butów rowerowych Rogelli
© Mirek W. / Rogelli RG-M234, jedne z lepszych butów SPD jakie miałem, pod względem stosunku jakość / cena,
lecz ich najsłabszym ogniwem są mocowania metalowych uchwytów, przez które przewleka się paski z rzepami.

Wielkimi krokami nadszedł rok 1997, w którym stałem się absolwentem technikum elektronicznego, jednak moja „kariera” zawodowa poszła w zupełnie innym kierunku. Pracowałem fizycznie na 3 zmiany, co było męczące i skutecznie ograniczało aktywność na rowerze, jako że po 8 godzinach pracy, a czasem więcej, niemalże non stop na nogach, marzyłem zwykle, by zasiąść wygodnie w fotelu i pogrążyć się w wirtualnym świecie gier wideo, odrywając się od rzeczywistości. Wciągało mnie to jak ruchome piaski, dostarczając mi mnóstwo frajdy i często wybierałem gry zamiast roweru, gdy tylko pogoda nie była zbyt dobra. Próbowałem nawet Cycling Manager, jednak coś mnie od tego tytułu odrzuciło. Zdecydowanie przyjemniej jest pedałować w rzeczywistości.

Praca przyniosła mi prezent w postaci mojego pierwszego osobiście wybranego i kupionego roweru MTB, który posiadał już amortyzator z przodu. Pokonywanie nierównego terenu stało się łatwiejsze i przyjemniejsze, a ciągnęło mnie wtedy na bezdroża bardziej niż obecnie. Rower Author Traction SX zakupiłem w okolicach 1999 i kosztował mnie 3000 zł. W seryjnym egzemplarzu wymieniłem w tym samym sklepie w momencie zakupu korbowód na Shimano Deore XT i siodełko na Fizik Nisene. Do dzisiaj jeżdżę na ramie z tego roweru, która jest aluminiowa i lekka. Dorobiła się wielu siniaków od kamieni, otarć od wszelakich torebek na ramę, ale spisuje się nieźle, czego nie mogę powiedzieć o ramie z następnego roweru, kupionego kilka lat później.

Przyznać muszę, że dopiero ten rower, już ze średniej półki cenowej, spowodował rozkwit mojej fascynacji kolarstwem amatorskim. Trwałość podzespołów była o wiele większa w porównaniu z Oscarem RMF FM, bo był zbudowany na mieszance osprzętu Deore, LX i XT. Pojawiła się zatem większa odwaga do dalszych wycieczek, bez obawy o defekty. Zacząłem wyposażać się w ciuchy rowerowe z prawdziwego zdarzenia i oczywiście pedały SPD, które przypieczętowały moją integrację z bicyklem.

Minęło parę lat i zamarzył mi się lepszy rower, ponieważ wciąż pracowałem na etacie tam gdzie wcześniej i mogłem sobie pozwolić na kolejny zakup w okolicy 4000 zł. Tym razem wybór padł na Kelly's Mystery na przecenie z 5000 zł, który jak się okazało nie tak do końca był lepszy, bo jak już się domyślacie, rama nie przetrwała w całości do dzisiaj i pękła mi w miejscu mocowania tylnego koła. Była ładniejsza na pewno, bo cała w kolorze czerwonym, a dodatkowo zamontowany był lepszy osprzęt. Nie wytrzymała też sztyca z włókna węglowego, która się złamała, amortyzator Manitou Splice przestał amortyzować, manetka przerzutki Deore XT odmówiła posłuszeństwa, a starsze Deore wciąż działają. Wniosek z tego taki, że nie zawsze osprzęt z wyższej grupy jest trwalszy. Bardzo szybko po zakupie wymieniłem klamki hamulcowe, które były zintegrowane z manetkami przerzutek, tak zwane klamkomanetki, bo nie odpowiadało mi takie rozwiązanie, oraz tylną przerzutkę, która miała odwrotną sprężynę.

Spodobały mi się długie podróże szosowe, dlatego zacząłem eksperymentować z oponami, zakładając z czasem coraz to cieńsze i pozbawione dużego bieżnika, co zaowocowało mniejszymi oporami jazdy i możliwością pokonywania dłuższych dystansów lub podobnych, ale z mniejszym zmęczeniem. Do kompletu z cienkimi oponami założyłem jeszcze lemondkę, by dodatkowo poprawić aerodynamikę.

Jeżdżę już 33 lata i w całym życiu zrobiłem na rowerze prawie 120000 km. Były czasy, że nie miałem licznika i nabiłem bez niego jakieś 10 tysięcy kilometrów i 7 tysięcy od kiedy mi stuknęła setka. Śmiało mogę powiedzieć, że moje życie kołem się toczy, a zwykle dwoma, bo na jednym nie naumiałem się jeździć. Danny Mc Askill ze mnie żaden, mimo że w młodości próbowałem dołączyć do elitarnej grupy rowerzystów umiejących tę sztuczkę, ale me wysiłki spełzły na niczym. Nawet nie pomogło przyglądanie się innym jak to robią. Pamiętam jak on mnie zaimponował, ten mój kolega Sławek z podstawówki, który 27 lat temu pokazywał jak się jeździ na tylnym kole :) Jak się okazało, mam większe zdolności do ekwilibrystyki słownej, aniżeli sportowej.

Nigdy nie brałem udziału w żadnych zawodach, nie zdobyłem medali i dobrze mi z tym, bo śledząc poczynania uczestników imprez kolarskich, tych zawodowych jak i amatorskich, mam pewność, że nie miałbym kompletnie szans w rywalizacji z dopingiem, który jest stosowany na potęgę.

Od 0 do 100000 km - szprychy w kole na tle nieba
© Mirek W. / Świat zza krat ze szprych rowerowych. Wyłącznie takie więzienie mi się podoba :)

Tworząc ten opis czułem wrażenie deja vu i jest wielce prawdopodobne, że niektóre z tematów w nim poruszonych, opisywałem w relacjach z różnych wycieczek.

Jeśli dotarliście do tego miejsca, to znaczy, że najprawdopodobniej macie zdiagnozowaną cyklozę i kręcą was dwa koła, które się kręcą i wszelkie historie z tym związane. Moja, chociaż niezbyt długa i w żadnym wypadku wyjątkowa na tle innych roweromaniaków, być może dla kogoś początkującego będzie inspiracją i motywacją, czego sobie i Wam życzę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę nie reklamować stron w komentarzu.